Wszedł konduktor i, zauważywszy, że nasza świeca się dopaliła, zgasił ją, nie wstawiając nowej. Na dworze zaczynało świtać. Pozdnyszew milczał, wzdychając ciężko przez cały czas, póki konduktor był w wagonie. Zaczął opowiadać dalej wtedy dopiero, gdy tamten wyszedł, i w półciemnym wagonie słychać było tylko brzęk szyb poruszającego się wagonu i miarowe chrapanie subjekta. W półświetle brzasku zupełnie już nie widziałem Pozdnyszewa. Słychać było tylko jego coraz bardziej i bardziej zdenerwowany, pełen cierpienia głos.
— Trzeba było jechać trzydzieści pięć wiorst końmi i osiem godzin koleją... Jazda końmi upływała bardzo przyjemnie. Była mroźna pogoda jesienna z jaskrawem słońcem. Wie pan, jest to pora, kiedy koleiny wytłaczają się na brudnej drodze. Drogi są gładkie, światło — jaskrawe, a powietrze — orzeźwiające. Przyjemnie było jechać bryczką. Gdy się rozwidniło i pojechałem, zrobiło mi się lżej. Patrząc na konie, na pola, na spo-