Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

dlatego, że kolej działa tak pobudzająco na ludzi, dość, że od tej chwili, kiedy wsiadłem do wagonu, nie mogłem już zapanować nad swą wyobraźnią, która nieustannie z niezwykłą jaskrawością malowała przede mną obrazy, rozpalające moją zazdrość, jeden obraz za drugim i jeden cyniczniejszy od drugiego, a wszystko o tem samem, o tem, co się tam działo pod moją nieobecność, jak ona mnie zdradzała. Patrząc na te obrazy, płonąłem z oburzenia, ze złości i jeszcze jakiegoś dziwnego uczucia, upojenia się własnem poniżeniem, i nie mogłem się od nich oderwać, nie mogłem nie patrzeć na nie, nie mogłem ich zatrzeć, nie wywoływać ich. Mało tego, im więcej na te urojone obrazy patrzyłem, tem bardziej wierzyłem w ich rzeczywistość. Jaskrawość, z jaką mi się ukazywały, była jakgdyby dowodem, że to, co sobie wyobraziłem, było rzeczywistością. Szatan jakiś jakby wbrew mojej woli wynajdywał i podpowiadał mi najokropniejsze obrazy. Przypomniała mi się dawniejsza rozmowa z bratem Truchaczewskiego i z pewnego rodzaju zachwytem szarpałem sobie serce tą rozmową, stosując ją do Truchaczewskiego i do mojej żony. Było to bardzo dawno, ale przypomniało mi się. Pamiętam — raz brat Truchaczewskiego na pytanie, czy odwiedza domy publiczne, odpowiedział, że porządny człowiek nie pójdzie tam, gdzie można zachorować, gdzie jest brudno i plugawo, podczas kiedy wszędzie można znaleźć porządną kobietę. I oto on, jego brat, znalazł moją żonę. To prawda, że jest już