Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

stwo jakichś anegdot. Słuchałem go, ale nie mogłem zrozumieć tego, co mówił, bo wciąż myślałem o swojem. Zauważył to i zaczął się domagać, bym uważał; wtedy wstałem i znów powróciłem do swego wagonu. „Trzeba się zastanowić — mówiłem sobie — czy prawdą jest to, o czem myślę, i czy są jakieś podstawy, abym się męczył.“ Usiadłem, chcąc się spokojnie zastanowić; ale natychmiast zamiast spokojnego zastanowienia zaczęło się znów to samo: zamiast roztrząsań — obrazy i wizje.
„Ileż razy tak się już męczyłem — mówiłem do siebie (przypominałem sobie poprzednie podobne napady zazdrości) — a później wszystko kończyło się niczem. Tak też i teraz, być może, a nawet na pewno, zastanę ją śpiącą spokojnie: obudzi się, ucieszy się mną — i ze słów, z wyglądu poczuję, że nic nie było i że wszystko to głupstwo. O, jakby to było dobrze!“ „Ale nie, tak było zbyt często i teraz już tak nie będzie“ — mówił mi głos jakiś, i znów się zaczęło. Oto gdzie była tortura! Nie do szpitala dla syfilityków zaprowadziłbym młodzieńca, aby odebrać mu chęć do kobiet, ale do mojej duszy, by popatrzał na tych djabłów, którzy ją szarpali. Przecież okropne było to, że przyznawałem sobie pełne prawo do jej ciała, jakgdyby to było moje ciało, a jednocześnie czułem, że owładnąć niem nie mogę, że ono nie jest moje i że ona może się niem rozporządzać, jak chce, a chce się niem rozporządzać nie tak, jak ja chcę. I nic nie mogę zrobić ani jemu, ani jej. Jak Wań-