Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

ko, co mówili. Rzuciłem się ku niej, wciąż jeszcze ukrywając sztylet, ażeby nie przeszkodził mi uderzyć ją w bok pod piersią. (Wybrałem to miejsce od samego początku.) W tejże chwili, kiedy rzucałem się ku niej, spostrzegł to i, czego żadną miarą po nim się nie spodziewałem, schwycił mię za rękę i krzyknął: — „Opamiętaj się pan, co to?! Ludzie!“
Wyrwałem rękę i w milczeniu rzuciłem się ku niemu. Oczy jego spotkały się z mojemi. Zbladł nagle jak płótno aż do warg, oczy mu zabłysły jakoś dziwnie i, czego się też żadną miarą nie spodziewałem, prześlizgnął się pod fortepianem ku drzwiom. Rzuciłem się za nim, ale na lewej mojej ręce zawisnął ciężar. Była to ona. Szarpnąłem się. Zawisnęła jeszcze silniej i nie puszczała. Ta niespodziewana przeszkoda, ciężar i jej wstrętne dla mnie dotknięcie bardziej mię jeszcze rozwścieczyły. Czułem, że zupełnie oszalałem i że pewno jestem straszny, i cieszyłem się z tego. Zamachnąłem się z całych sił lewą ręką i łokciem trafiłem ją w samą twarz. Krzyknęła i wypuściła moją rękę. Chciałem biec za nim, ale przyszło mi na myśl, że byłoby śmieszne biec w skarpetkach za kochankiem własnej żony, a nie chciałem być śmieszny, chciałem być straszny. Mimo okropnego szaleństwa, które mną owładnęło, przez cały czas pamiętałem, jakie wywierałem na nich wrażenie. I nawet to wrażenie poczęści mną kierowało. Zwróciłem się ku niej. Opadła na kozetkę i, schwyciwszy się za podbite