Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

„Przebacz mi — powiedziałem. — Przebacz, wszystko“ „Byleby nie umrzeć!“ — krzyknęła, unosząc się, i gorączkowo błyszczące jej oczy wpatrzyły się we mnie. — „Tak, dopiąłeś swego! Nienawidzę. Oj! Ach!“ — zawołała, bojąc się czegoś, widocznie w malignie. — „No zabij, zabij, nie boję się!... Ale wszystkich, wszystkich — i jego. Uciekł, uciekł!“ — Majaczenie wciąż trwało. Nie poznawała nikogo. Tego samego dnia około popołudnia umarła.
Przedtem jeszcze o godzinie ósmej odprowadzono mnie do aresztu, a stamtąd — do więzienia. I przesiedziawszy tam jedenaście miesięcy w oczekiwaniu rozprawy sądowej, przemyślałem samego siebie, całą swoją przeszłość, i zrozumiałem ją. Zacząłem właściwie rozumieć trzeciego dnia. Trzeciego dnia zaprowadzono mnie „tam“.
Chciał coś powiedzieć, ale nie mając sił powstrzymać łkania, zatrzymał się. Zebrawszy siły, ciągnął dalej:
— Zacząłem rozumieć dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem ją w trumnie.
Zaszlochał, ale natychmiast szybko ciągnął dalej.
— Dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem jej martwą twarz, zrozumiałem wszystko, co zrobiłem. Zrozumiałem, że ja, ja ją zabiłem, że przeze mnie stało się to, że ona, żywa, ruchliwa, ciepła, teraz była nieruchoma, woskowa, zimna i że poprawić tego nie można nigdy, nigdzie, niczem. Kto tego nie przeżył, ten nie może zrozumieć... U! u! u! — wykrzyknął kilka razy i ucichł.