Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

Długo siedzieliśmy w milczeniu. Szlochał i trząsł się, milcząc.
— No przebacz!
Odwrócił się ode mnie i ułożył na ławce, zakrywszy twarz kocem.
Na tej stacji, gdzie miałem wysiąść (było to o godzinie ósmej rano), podszedłem ku niemu, aby się pożegnać... Spał czy udawał tylko, ale się nie ruszał. Dotknąłem go ręką. Odkrył się, i widać było, że nie spał.
— Żegnaj! — powiedziałem, podając mu rękę.
Podał mi rękę i słabo się uśmiechnął, ale tak żałośnie, że zebrało mi się na płacz.
— Przebacz — powtórzył to samo słowo, którem zakończył wczoraj swoje opowiadanie.