Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

się rozejść, i jednak ze sobą żyją, wtedy powstaje to straszne piekło, skutkiem którego ludzie upijają się, strzelają i trują siebie i innych — mówił coraz prędzej, nie dając nikomu dojść do słowa, w coraz większem i większem podnieceniu.
Wszyscy czuli się zakłopotani.
— Tak, bezwątpienia bywają przełomowe chwile w małżeńskiem pożyciu — powiedział adwokat, chcąc przerwać nieprzyzwoicie namiętną dyskusję.
— Pan, jak widzę, poznał, kim jestem — cicho i napozór spokojnie spytał siwy pan.
— Nie, nie mam przyjemności.
— Przyjemność to niezbyt wielka. Jestem Pozdnyszew, ten sam, który przeżył ową przełomową chwilę, do której pan czynił aluzję — zabójstwo swojej żony — rzekł, spoglądając szybko na każdego z nas.
Nikt nie wiedział, co powiedzieć, i wszyscy umilkli.
— Ech, wszystko jedno — powiedział, wydając swój dziwny dźwięk — zresztą, przepraszam! O!... nie będę państwa krępować.
— Ależ nie, niech pan wybaczy... — sam nie wiedząc, co mianowicie jest do wybaczenia, powiedział adwokat.
Ale Pozdnyszew, nie słuchając go, prędko się obrócił i poszedł na swoje miejsce. Pan z damą coś szeptali. Usiadłem obok Pozdnyszewa i milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Czytać było za ciemno, wobec czego przymknąłem oczy, uda-