jąc, że chcę zasnąć. Tak dojechaliśmy w milczeniu do następnej stacji.
Na stacji tej pan z damą przeszli do innego wagonu, co do czego już wcześniej umówili się z konduktorem. Subjekt ułożył się na ławce i zasnął. Pozdnyszew zaś wciąż palił i pił zaparzoną jeszcze na poprzedniej stacji herbatę.
Kiedy otworzyłem oczy i spojrzałem na niego, zwrócił się do mnie nagle ze stanowczością i rozdrażnieniem.
— Może panu przykro siedzieć ze mną, wiedząc, kim jestem. Mogę sobie pójść.
— Ależ nie, cóż znowu.
— No, to może pan pozwoli herbaty? Ale mocnej.
Nalał mi herbaty.
— Tamci mówią... I wciąż kłamią... — powiedział.
— O czem pan mówi? — spytałem.
— A wciąż o tem samem, o tej ich miłości i o tem, co to takiego. Panu się nie chce spać?
— Zupełnie mi się nie chce.
— Więc jeżeli pan sobie życzy, opowiem panu, jak miłość doprowadziła mnie do tego, co się ze mną stało.
— Jeżeli panu nie ciężko...
— Nie, ciężko mi jest milczeć. Niech pan napije się herbaty, a może jest zbyt mocna?
Herbata rzeczywiście była koloru piwa, ale wypiłem szklankę. Podczas tego przeszedł konduktor. Towarzysz mój odprowadził go złem spojrzeniem i rozpoczął dopiero, gdy tamten odszedł.
Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.