Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

wspomnieć tego okresu bez wstydu! Co za ohyda! Przecież myśli się o miłości idealnej, nie zmysłowej. A jeżeli istnieje duchowa miłość i wspólnota duchowa, to powinna się ona wyrazić w słowach, rozmowach, dyskusjach. Nic podobnego nie było. Było nam bardzo trudno rozmawiać, kiedy zostawaliśmy sami. Była to praca syzyfowa. Ledwie wymyślisz, co powiedzieć, znów trzeba milczeć, obmyślać. Nie miałem o czem mówić. Wszystko, co można było powiedzieć o czekającem nas życiu, o urządzeniu się, o planach, było powiedziane, a dalej co? Przecież, gdybyśmy byli zwierzętami, to wiedzielibyśmy, że nie powinniśmy mówić, a tu — przeciwnie, mówić trzeba, a niema o czem dlatego, że zajmuje nie to, co dopuszczalne jest w rozmowach. A przytem jeszcze ten wstrętny zwyczaj ordynarnego obżerania się cukierkami i słodyczami i te wszystkie wstrętne przygotowania przedślubne: rozprawy o mieszkaniu, sypialni, pościeli, szlafrokach, chałatach, bieliźnie, tualetach. Przecież pan rozumie, że jeżeli żenią się według dawnych obyczajów, jak mówił ten stary, to pierzyny, wyprawa, łóżka są jedynie szczegółami, towarzyszącemi misterjum. Ale u nas, kiedy na dziesięciu żeniących się wątpliwe, czy znajdzie się choć jeden, kto nietylko wierzy w misterjum, ale nawet w to, że co on robi, jest pewnego rodzaju zobowiązaniem; jeżeli na stu mężczyzn wątpliwe, czy znajdzie się choć jeden już dawniej nie żonaty, a na pięćdziesięciu — jeden, któryby już zgóry nie myślał o zdradzeniu żony przy każ-