Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto? — odparłem. — Jakby w takim razie trwał ród ludzki?
— Acha! Byłe tylko ród ludzki nie zginął! — syknął ze złośliwą ironją, jakby oczekując tej znanej i niemiłej mu odpowiedzi. — Głosić powstrzymywanie się od rodzenia dzieci w imię tego, żeby angielscy lordowie mogli się obżerać — to w porządku. Głosić powstrzymywanie się od rodzenia dzieci w imię tego, żeby było więcej przyjemności — to w porządku, ale spróbuj tylko wspomnieć, żeby wstrzymywać się od rodzenia dzieci w imię moralności — mój Boże, jakiż krzyk zaraz! Ród ludzki nie zginąłby, gdyby kilkunastu ludzi zechciało przestać być świniami. Zresztą, przepraszam pana, razi mnie to światło, czy można je przysłonić? — spytał, wskazując na lampę.
Odpowiedziałem, że mi wszystko jedno, i wtedy pośpiesznie, jak zwykle wszystko robił, stanął na ławce i przysłonił lampę wełnianą firanką.
— A jednak — powiedziałem — gdyby wszyscy uznali to za prawdę, zginąłby ród ludzki.
Odpowiedział nie zaraz.
— Pan się pyta, jak ród ludzki będzie mógł istnieć — mówił, siadając naprzeciw mnie, szeroko rozstawiwszy nogi i oparłszy się o nie łokciami. — A dlaczegóż to ród ludzki ma koniecznie istnieć? — spytał.
— Jakto poco? Inaczej nasby nie było.
— A pocóż mamy istnieć?
— Jakto poco? Żeby żyć.
— A poco żyć? Jeżeli niema żadnego celu,