Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

Znów zwrócił swe czarne oczy ku oknu i, przemógłszy się, ciągnął dalej:
— Tak, zjawił się ten człowiek. — Zmieszał się i ze dwa razy wydał swe dziwne nosowe dźwięki.
Widziałem, że ciężko mu było nazwać tego człowieka, wspominać go, mówić o nim. Ale znów przemógł się i, jakby przełamawszy przeszkodę, która mu zawadzała, ciągnął stanowczo dalej.
— Marny to był, według mego zdania, człowiek. I nie dlatego, że takie znaczenie miał w mojem życiu, ale dlatego, że rzeczywiście był taki. To zresztą, że był złym człowiekiem, może służyć jedynie za dowód, jak bardzo moja żona była niewybredna. Nie ten, to inny, tak być musiało...
Znowu umilkł.
— Tak, był on muzykiem, skrzypkiem, nie muzykiem zawodowym, ale nawpółzawodowym, nawpół człowiekiem z towarzystwa. Ojciec jego był obywatelem ziemskim, sąsiadem mego ojca. Człowiek ten zrujnował się, a dzieci, było ich trzech chłopców, jakoś porozmieszczano, tylko tego najmłodszego wysłano do Paryża, do jego chrzestnej matki. Tam oddano go do konserwatorjum, bo miał talent muzyczny; wyszedł stamtąd jako koncertujący skrzypek. Był to człowiek... — widocznie chciał o nim powiedzieć coś złego, ale powstrzymał się i dorzucił prędko: — No, nie wiem, co on porabiał, wiem jedynie, że w tym właśnie roku zjawił się u mnie. Wilgotne oczy o migdałowym wykroju, czerwone uśmiechnięte usta, wypomadowane wąsiki, uczesanie we-