Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

z nią rozwiądę, myślę właśnie, jak to zrobić. Widzę, że się plączę, że nie o tem myślę, o czem trzeba, i palę, aby tego nie widzieć.
A życie domowe idzie swoim trybem. Przychodzi guwernantka, pyta: Gdzie madame? Kiedy wróci? Lokaj pyta, czy podać herbatę. Przychodzę do stołowego; dziedzi, a zwłaszcza najstarsza Liza, która już rozomie, patrzą na mnie pytająco i niechętnie. Milcząc, pijemy herbatę. Jej wciąż niema. Nadchodzi wieczór, jej niema; dwa uczucia walczą w mej duszy. Wściekłość za to, że męczy mnie i dzieci swoją nieobecnością, która się wreszcie skończy tem, że przyjdzie, i obawa przed tem, że nie wróci i coś z sobą zrobi. Pojechałbym po nią. Gdzie jej szukać? U siostry? Ale to głupio przyjeżdżać, pytać. A, niech tam! Jeżeli chce się męczyć, niech męczy się sama. Przecież ona na to właśnie czeka. A za następnym razem będzie jeszcze gorzej. A co, jeżeli jej niema u siostry, jeżeli coś robi lub chce zrobić z sobą? Jedenasta, dwunasta godzina! Nie idę do sypialni, głupio samemu leżeć i czekać, i nie kładę się. Chcę się czemś zająć, napisać list, czytać, ale nie mogę. Siedzę w gabinecie, złoszczę się i nadsłuchuję. Trzecia, czwarta godzina — a jej wciąż niema. Nad ranem zasypiam. Budzę się — jej niema.
W domu wszystko po staremu, ale wszyscy ze zdziwieniem i z wyrzutem patrzą pytająco na mnie, sądząc, że to wszystko przeze mnie.