Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

czej, niż odwiedzający nas po śmierci matki sąsiedzi, którzy będąc u nas, milczeli i płakali. On przeciwnie był wesół, rozmowny i ani słowem nie wspominał o matce. Z początku ta obojętność ze strony takiego przyjaciela była mi przykrą, ale potem zrozumiałam, że to nie obojętność, lecz szczerość i byłam mu za nią wdzięczna. Wieczorem Katia zajęła swoje zwykłe miejsce przy samowarze, tak jak to za czasów mamy bywało, my z Sonią usiadłyśmy przy niej, a Sergiusz Michałowicz chodził, jak dawniej, po pokoju i ćmił stary ojcowski cybuszek, który mu Grzegorz odnalazł i przyniósł.
— Jak się człowiek zastanowi, ile strasznych zmian w tym domu! — wyrzekł! zatrzymując się nagle.
— Tak — odpowiedziała Katia z westchnieniem.
— Pani zapewne pamięta ojca? — zapytał mnie.
— Trochę — odrzekłam.
— A jakby wam też teraz dobrze było razem — oderwał się cicho i z zadumą. — Bardzo kochałem waszego ojca — ciągnął dalej, jeszcze ciszej; wydało mi się, że oczy jego zabłysły.
— A teraz w dodatku i ją Bóg zabrał — wyrzekła Katia — i w tej chwili pośpiesznie otuliła imbryk serwetą i rozpłakała się.
— Prawda, straszne zmiany w tym domu — powtórzył. — Pokaż-no Soniu zabawki — dodał po chwili i wyszedł z salonu.
Pełnemi łez oczyma, spojrzałam teraz na Katię.
— Oto prawdziwy przyjaciel — szepnęła.
I rzeczywiście, pod wpływem współczucia tego obcego, a tak dobrego człowieka, zrobiło mi się na duszy raźniej i weselej.
Posłałam mu herbatę do salonu, zkąd dolatywały odgłosy wesołej zabawy. Usiadł z Sonią przy fortepianie i jej małemi rączkami uderzał w klawisze.