— Maryo Aleksandrówno, proszę zagrać nam — zawołał.
Z radością słyszałam ton przyjacielsko-rozkazujący, z jakim zwracał się do mnie.
— Proszę mi to zagrać — mówił — otwierając zeszyt i wskazując na sonatę Bethovena, „Quasi una fantasia.” — Zobaczymy, jak też się pani uda — rzekł, biorąc szklankę i odchodząc w głąb pokoju. Sama nie wiem czemu, ale w stosunku do niego czułam, że wszelkie odmowy i wymówki byłyby śmiesznemi. Usiadłam do fortepianu, chociaż nie bez strachu przed krytyką, która mogła być surową, bo wiedziałam, że lubi muzykę i zna się na niej. „Sonata” odpowiadała nastrojowi, jaki w nas wzbudziła rozmowa, prowadzona przy stole, dlatego czułam, że zagrałam ją nieźle; lecz Scherza nie dał mi skończyć.
— Nie idzie pani; proszę lepiej dać pokój — rzekł, zbliżając się do mnie. — Pierwsza część wyszła wcale nieźle, zdaje mi się, że pani ma poczucie muzyki.
Ta wielce umiarkowana pochwała, tak mnie ucieszyła, że czułam, jak się rumienię. Nowością było dla mnie, że ten przyjaciel i rówieśnik mego ojca rozmawiał teraz ze mną nie tak, jak dawniej z dzieckiem, ale zupełnie poważnie. Katia zabrawszy Sonię, układała ją do snu. Zostaliśmy we dwoje.
Sergiusz Michałowicz zaczął mi opowiadać, jak się poprzyjaźnili z moim ojcem i jak za czasów, kiedym się jeszcze lalkami bawiła, oni wesoło czas spędzali. I po raz pierwszy w świetle słów jego ojciec mój wydał mi się innym, dobrym i miłym, jakim go dotąd nie znałam. Potem rozpytywał mnie o moje upodobania: o tem co myślę, co robię, co czytam i stosownie do odpowiedzi dawał mi rady. Obchodził się teraz ze mną nie jak dawny, wesoły żartowniś, ale jak rozumny i współczujący przyjaciel, dla którego odczuwałam mimowolny szacunek i sympatyę. Wypowiadałam choć nie bez pewnej obawy, każde swoje zda-
Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.