cią delikatnych listków na tle zachodzącego słońca. Werenda już pogrążyła się w chłodnych cieniach, a obfita rosa wieczorna występowała na trawę. Z dali i z pól dolatywały zamierające dźwięki dnia i tylko stary Nikon jeździł z beczką po drożynach ogrodu, a strugi wody z jego konewki czerniły ziemię koło okopanych krzaków malw i georgiń. Na werendzie stał przykryty białym obrusem stół z porozstawianemi na nim bułkami, ciastkami, śmietanką; przy błyszczącym samowarze siedziała Katia i pulchnemi rękoma przecierała filiżanki. Ja, tak jak wróciłam z kąpieli w szerokiej płóciennej bluzie i z mokremi okręconemi ręcznikiem włosami, stałam koło niej i nie mogąc doczekać się herbaty, z apetytem zajadałam chleb z gęstą śmietanką.
Pierwsza Katia zobaczyła go przez okno.
— Sergiusz Michałowicz — rzekła — a myśmy w tej chwili właśnie o panu mówiły.
Zerwałam się, aby pójść się przebrać, ale mnie we drzwiach zatrzymał.
— Cóż tam znowu za ceremonie na wsi — odezwał się patrząc na moją obwiązaną głowę: — przecie się pani nie wstydzi Grzegorza, a ja dla pani to samo, co Grzegorz.
Mnie się jednak zdawało, że w tej chwili właśnie przypatrywał mi się zupełnie inaczej, niż Grzegorz.
— Wrócę natychmiast — odparłam mu, odchodząc.
— No i cóż w tem złego, — rzucił za mną — że pani wygląda jak młoda wieśniaczka?
Jak on mi się dziwnie przyglądał, myślałam, przebierając się z pośpiechem, ale chwała Bogu, że już wrócił, przynajmniej będzie weselej. Spojrzałam raz jeszcze w lustro i z nieukrywanym pośpiechem i radością pobiegłam na werendę. Sergiusz Michałowicz ujrzawszy mnie, uśmiechnął się, ale zaczętej rozmowy nie przerywał; upewnił Katię, że nasze interesy są w wybornym stanie i że możemy
Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.