Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie nieszczęściem... — zaczęłam.
— Ale w każdym razie niczem dobrem — dokończył za mnie.
— Być może, ale ja się mogę mylić.
Nie dał mi znowu dokończyć.
— Jestem bardzo wdzięczny za tę szczerość i cieszę się, żeśmy ten przedmiot poruszyli, a przytem i dla mnie byłoby to tylko nieszczęściem — dodał.
— Z pana zawsze oryginał; nic się pan nie zmienił — wtrąciła Katia, odchodząc dla wydania jakiegoś rozporządzenia co do kolacyi.
Po odejściu Kati milczeliśmy długo, dokoła też panowała cisza, tylko słowik równo i spokojnie wyciągał swoje długie trele, zupełnie innym, nie tym i niepewnym drżącym głosem, co z wieczora. Gdzieś z głębokiego, dalekiego parowu po raz pierwszy odpowiedział mu drugi. Pierwszy zamilkł na chwilę, jakby się czemuś przysłuchując i zawodził znowu. Przez chwilę słychać było ciężkie stąpanie ogrodnika, który szedł drożyną ku uranżeryi, pod górą ktoś gwizdnął przeraźliwie i znowu wszystko umilkło. Poruszyło się płótno werendy, zaszeleściały liście, przypłynęła ku nam wonna fala powietrzna.
Przykrem mi było milczenie po tej rozmowie, która zaszła przed chwilą, ale nie wiedziałam, od czego zacząć.
Spojrzałam na niego i jego oczy padły na mnie.
— Jak miło żyć! — przemówił.
Westchnęłam, sama nie wiem czemu.
— No i cóż? — zapytał.
— Jak miło żyć! — powtórzyłam.
I znowu umilkliśmy, i znowu zrobiło mi się przykro. Żal mi było, żem go zmartwiła, zgadzając się z nim, że jest stary, ale mimo najlepszych chęci, nie wiedziałam, jak zatrzeć złe wrażenie, jak go pocieszyć.
— Dowidzenia! — rzekł, wstając! Matka czeka na mnie z kolacyą, a zresztą nie widziałem jej prawie dzisiaj.