Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałam panu zagrać nową sonatę — szepnęłam.
— Innym razem — odparł chłodno — a teraz bądźcie zdrowe.
Odczułam jeszcze silniej, żem go zamartwiła. Wyprowadziłyśmy go z Katią na ganek, a potem stałyśmy jeszcze chwilę. Gdy echo kopyt końskich ucichło, poszłam na werendę i czas jakiś wpatrywałam się w cienisty ogród i w srebrzystych mgłach długo jeszcze widziałam i słyszałam to wszystko, co widzieć i słyszeć chciałam.
Za drugą i trzecią bytnością Sergiusza Michałowicza, znikło zupełnie przykre wrażenie, wywołane szczególną naszą rozmową. Przez całe lato przyjeżdżał do nas po kilka razy na tydzień i tak mnie przyzwyczaił do tych odwiedzin, że jeżeli nie zjawiał się przez pewien czas, było mi smutno i miałam do niego żal, że mnie zaniedbuje. Sergiusz Michałowicz obchodził się ze mną, jak z młodszym, ale bardzo kochanym przyjacielem: wyciągał na szczere i poufałe rozmowy, zachęcał, czasami upominał, ale pomimo usiłowań, żeby się utrzymać na równym ze mną poziomie, czułam, że po za tem co mogłam zrozumieć, był w nim cały niedostępny dla mnie świat uczuć i myśli, z którym widocznie nie chciał mnie zapoznawać i to wzbudzało we mnie tem większy szacunek i tem silniej pociągało mnie ku niemu. Dowiedziałam się od Kati i sąsiadów, że oprócz opieki nad nami i nad starą matką, z którą mieszka, oprócz interesów, zajmowały go jakieś ważne sprawy obywatelskie, które przyczyniały mu wiele kłopotów i przykrości. Nie udało mi się jednak nigdy wciągnąć do go rozmowy, w którejby mi wyłuszczył swoje przekonania, nadzieje, zwierzył się swoich zmartwień i projektów. Ilekroć sprowadzałam rozmowę na ten przedmiot, zaraz się zasępiał, jakby chciał powiedzieć: „Co to panią może obchodzić?” i zwracał na inny przedmiot. Draźnił mnie z początku ten ton, w końcu jednak tak przywykłam, żeśmy tylko