Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

nie ucieszyłoby mnie to wcale. Przeciwnie, nie umiem wypowiedzieć, jak miło i wesoło robiło mi się na duszy, gdy usłyszawszy jakieś moje zdanie, zwracał się z pół żartobliwą twarzą i mówił wzruszony: „Tak, tak, w pani jest coś, dzielna z pani dziewczyna, muszę to pani przyznać!”
I za cóż otrzymywałam wówczas te pochwały, tak żywą radością przepełniające me serce? Ot, chociażby za to, że współczułam przywiązaniu starego Grzegorza do wnuczki, że mnie do łez wzruszała jakaś poezya lub romans przeczytany, że przekładałam Mozarta nad Szulhofa. Z dziwnym sprytem odgadywałam wszystko, co wartem było zachwytu i miłości, chociaż właściwej miary w ocenianiu tego co dobre i co warto kochać wówczas nie miałam.
Sergiusz Michałowicz nie podzielał po większej części moich dawniejszych gustów i przyzwyczajeń, ale dosyć mu było jednem słówkiem, jednem brwi ściągnięciem dać uczuć, że mu się coś niepodoba, dosyć mu było nadać szczególny napół żałosny, napół pogardliwy wyraz twarzy, żebym cofnęła swoje zdanie i wyrzekła się dawnych myśli i nawyknień. Często, zanim jeszcze zdążył mi coś poradzić, zgadywałam odpowiedź, lub gdy patrząc mi w oczy zapytywał o cokolwiek, wzrok ten wyciągał ze mnie taką odpowiedź, jakiej on pragnął. Wszystkie moje ówczesne myśli, wszystkie uczucia były nie mojemi, lecz jego uczuciami i myślami, które z taką energią przelały się w moje życie, że je rozjaśniły, jak promień słońca. Sama nie spostrzegłam tego, jak zupełnie innemi oczyma zaczęłam zapatrywać się na Katię, na Sonię, na domowników, na siebie i swoje zajęcia, na wszystko jednem słowem.
Książki, które dawniej miałam za dobry środek do zabijania nudy, stały mi się niewyczerpaną skarbnicą rozkoszy od czasu, gdyśmy je wspólnie czytać i rozmawiać o nich zaczęły, gdy on mi je zaczął przywozić. I zajęcia z Sonią, lekcye, które jej dawałam i które mi zawsze były ciężkim i nużącym obowiązkiem nabrały uroku, a od dnia