Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chce pan więcej, to każę przynieść — rzekłam, widząc pusty talerz — a może pójdziemy zbierać sami.
Poszliśmy we troje. Sonia to biegła naprzód, to czepiała się Sergiusza Michałowicza, który usadowił lalki na talerzu i draźnił tem małą. Oddał je w końcu, a sam zwrócił się do mnie.
— Naturalnie, że pani jest fijołkiem: — rzekł cicho, chociaż nie mogliśmy już nikogo zbudzić — po całodziennym skwarze zbliżyłem się zaledwie do pani, a już mnie doleciał zapach fijołka, nie ogrodowego, ale takiego co to śniegiem i wiosenną trawką pachnie.
— Jakże tam w gospodarstwie: czy wszystko dobrze idzie? — zapytałam, chcąc ukryć wrażenie — które jego pochwała na mnie wywarła.
— Wybornie, ten lud jest nieoceniony, im go się bliżej poznaje, tem więcej kocha.
— Tak — rzekłam — właśnie przed pana przyjściem obserwowałam ich z ogrodu i wstyd mi było, że oni pracują w pocie czoła, gdy mnie tak wygodnie i dobrze.
— Nie trzeba tego lekko traktować, moje dziecko — przerwał poważnie i spojrzał mi w oczy — ta kwestya jest świętą i niech panią Bóg broni ją lekceważyć.
— Przecie ja tylko panu mówię — rzekłam.
— No tak, rozumiem. Ale cóż będzie z wiśniami?
Wiśniowy sad był zamknięty na klucz, ale żadnego z ogrodników nie było, bo Sergiusz Michałowicz powysyłał wszystkich do żniwa. Więc nim Sonia przybiegła, Sergiusz przeskoczył mur i znalazł się po drugiej stronie.
— Chce pani? To proszę talerzyk podać — odezwał się głos jego z dołu.
— O, nie, wolę sama zbierać, tylko klucz przyniosę, bo go Sonia pewnie nie znajdzie.
Ale w tej chwili zachciało mi się koniecznie zobaczyć, co on tam robi, jak się rusza, chodzi, patrzy, myśląc,