Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

a gdy się do nas zbliżał robił minę bardzo seryo, chociaż śmiech tłumił.
— Co się z nią dziś stało? — pytała go Katia.
Ale odpowiedzi nie było, bo chociaż się uśmiechał, patrząc na mnie, wiedział doskonale, co się ze mną stało.
— Spojrzyjcie tylko co za noc! — zawołał, zatrzymumując się przed otwartemi drzwiami werendy. Zbliżyłyśmy się do niego.
I w rzeczy samej, była to taka noc, jakiej w życiu nie widziałam nigdy. Była pełnia, księżyc gdzieś świecił za budynkami, cień domu, werendy i dachu pokrywał cały trawnik i ścieżkę. Zresztą wszystko było zalane srebrnemi blaskami księżyca, tonącemi w wieczornej rosie.
Okolona kwiatami drożyna jasna i ginęła gdzieś daleko w cieniach i mgle ogrodu; z za domu widać było dach oranżeryi i gęste mgły, wznoszące się coraz wyżej nad parowem. W alejach grała cała harmonia świateł i cieni, robiących wrażenie jakichś lekkich drżących gmachów. Na prawo pod drzwiami, wszystko wydawało się jakieś czarne, ponure. Obok domu stała rozłożysta topola, ukryta w cieniu, tylko wierzchołek jej dziwnie jakoś drżał i błyszczał na ciemnem tle, jakby od całości.
— Chodźmy się przejść — zaproponowałam. Katia się zgodziła, ale kazała pójść po kalosze.
— Nie trzeba, Katiu: — odpowiedziałam — przecie Sergiusz Michałowicz poda mi ramię.
Jak gdyby to mogło mnie uchronić od zamoczenia nóg! Nigdy mi nie podawał ręki; ale teraz sama ją wzięłam i wcale go to nie zdziwiło. Zeszliśmy we troje z tarasu. Cały ten świat, te blaski, ta droga, to niebo, nawet powietrze — wydało mi się zupełnie nowem, innem, niż dotychczas. Ale szliśmy dalej: czarowne podwoje piękna otwierały się na oścież. Chodziliśmy po drożynach, suche liście szeleściły nam pod stopami, a mokra zimna gałązka musnęła mnie po twarzy.