Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

Po przez carskie wrota widać było ołtarz, przykryty haftowanym ręką mojej matki dywanem, nad ikonostasem stały dwie figury aniołów, które mi się niegdyś za lat dziecinnych wydawały olbrzymiemi i gołąb ze złotą aureolą, tak niegdyś zajmujący moją wyobraźnię. Za kratą stała wanienka w której chrzciłam dzieci wiejskie i w której mnie samą ochrzczono.
Pop staruszek wychodził z zakrystyi w kapie, przerobionej z całunu mego ojca i swoim monotonnym głosem odśpiewywał mszę, zupełnie tak, jak podczas chrztu Soni, pogrzebu matki i egzekwij po ojcu. Ten sam dobrze znany drżący głos dyakona rozbrzmiewał u ołtarza, a przy ścianie stała ta sama staruszka, wybijająca pokłony, to żegnając się, to powtarzając bezzębnemi ustami modlitwę, ciągle zapatrzona w ołtarz.
I całe to otoczenie nie było już dla mnie tylko drogą pamiątką, wszystko to stało się wielkiem, bardzo szanownem i świętem, a pełnem jakiegoś szczególnego znaczenia. Z uwagą przysłuchiwałam się modlitwom, wszelkiemi siłami starając się im odpowiedzieć uczuciem. Kiedy rozmyślałyśmy nad skruchą, wówczas przypominając sobie własną przeszłość, tę czystą dziecinną przeszłość, znajdywałam w niej dużo rzeczy złych i niegodnych w porównaniu z moim obecnym nastrojem zalewałam się łzami, a jednocześnie czułam, że wszystko jest mi przebaczonem i że gdybym miała jeszcze więcej grzechów na sumieniu, to tem słodszą byłaby mi ta skrucha.
Przy końcu gdy kapłan błogosławił, zdawało mi się, że odczuwam fizyczną obecność Boga we mnie, zdawało mi się, że jakaś wielka ciepła fala zalewa mi serce. Po skończonem nabożeństwie, pop zbliżał się do mnie i pytał, czy ma do nas przyjechać na nieszpory. Odpowiadałam mu w pokorze, że sama przyjadę.
— Pani sama będzie się fatygowała — powtarzał.
Nie byłam pewna, co mam mu odpowiedzieć, żeby nie