Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

dne ze mną. Nawet jego plany na przyszłość były takiemi, jak moje, tylko umiał lepiej je sformułować. Przez cały czas pogoda nie sprzyjała, więc siedzieliśmy przeważnie w pokoju. Najmilsze i najpoufniejsze rozmowy odbywały się zwykle w kąciku między fortepianem i oknem. W czarnej szybie odbijał się blask świecy, a po gładkiem szkle wolno staczały się krople deszczu. Zewsząd wiało wilgocią i chłodem; tylko w naszym kątku było jakoś ciepło, przytulnie i jasno.
— Oddawna już chciałem coś powiedzieć — rzekł mi raz, gdyśmy siedzieli w tym kąciku, — myślałem o tem przez cały czas, gdy pani grała.
— Niech pan lepiej nic już nie mówi, ja wiem — odrzekłam.
— Tak, to prawda — nie mówmy.
— Owszem, chcę wiedzieć, o czem pan myślał — zawołałam nagle.
— A więc dobrze. Czy pani przypomina sobie tę bajeczkę o A. i B.? — zapytał.
— Naturalnie, czyż mogłabym zapomnieć tę głupią historyę!... Dobrze, że się tak skończyło...
— To prawda, niewiele brakło, abym zburzył własne szczęście. Pani mnie uratowała. No, ale muszę się przyznać, żem wówczas kłamał i teraz chcę tej historyi dokończyć!
— O! nie trzeba, proszę nie kończyć.
— Niech się pani nie boi — zawołał z uśmiechem — ja się tylko usprawiedliwiam.
— Po co — rzekłam — nie trzeba nigdy zanadto się namyślać i rozważać.
— Tak, byłem zbyt rozważny. Gdym po wszystkich rozczarowaniach i omyłkach życia przyjechał na wieś tego lata, powiedziałem sobie, że miłość dla mnie skończona i że pozostają mi tylko obowiązki. Długo nie zdawałem sobie sprawy z uczucia, jakie pani wzbudziła we mnie, nie zasta-