Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

nawiałem się, do czego może mnie ono doprowadzić. Oddawałem się nadziei, to ją znowu traciłem, nie wiedziałem, co mam ze sobą począć. Po tym wieczorze, pamięta pani, kiedyśmy przy księżycu spacerowali po ogrodzie, przeląkłem się: moje szczęście wydało mi się za wielkiem i niedoścignionem. I cóźby się stało, gdybym pozwolił sobie na nadzieje? Naturalnie, myślałem wówczas tylko o sobie, bo jestem złym samolubem.
Umilkł i popatrzał mi w oczy.
— Jednak dużo prawdy było w tem, com wówczas mówił. Wszak miałem słuszność i powinienem się był obawiać. Ja tyle, tyle biorę od pani, a pani tak mało w zamian dać mogę. Pani jeszcze dziecko, pączek, który zaledwie rozkwita, pani kocha po raz pierwszy, a ja....
— Niech mi pan powie... — rzekłam i nagle przelękłam się jego odpowiedzi. — Nie, nie, nie trzeba! — dodałam.
— Czy już kochałem kogoś dawniej? — rzekł, odgadując natychmiast myśl moją. — To mogę pani powiedzieć, że nigdy nie doznawałem podobnego uczucia.
Smutek odbił się znowu na jego twarzy.
— Co ja mogę dać pani? Tylko miłość! — rzekł zgnębiony.
— Czyż to nie dosyć? — spytałam, patrząc mu w oczy.
— Nie dosyć, moje dziecko, dla pani nie dosyć. Pani ma młodość i piękność. Często nie sypiam nocami, marząc o naszem wspólnem życiu. Dużo już przeszedłem, lecz teraz dopiero poznaję szczęście prawdziwe. Cisza, życie samotne w kątku wiejskim, możność robienia dobrze tym, którym w gruncie rzeczy łatwo dopomódz; bo nie są zepsuci; potem odpoczynek, przyroda, książka, muzyka, przywiązanie do osoby drogiej — oto moje szczęście, po nad to nic nie pragnę. A w dodatku jeszcze taki druh, jak pani, rodzina może i wszystko, o czem tylko człowiek mógł zamarzyć.
— O, tak! — przytwierdziłam.