Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

srebrzył bladą zieloność. Na jasnem, chłodnem niebie nie było najmniejszej chmurki.
— Czyżby już dziś? — zapytywałam siebie, niedowierzając własnemu szczęściu.
Czyż jutro obudzę się nie tu, lecz w obcym Nikolskim dworze? Czyż go już więcej nie będę wyczekiwała, i żegnała, i wieczorami rozmawiała o nim z Katią, i bała się o niego w ciemne noce? Przypominałam sobie, jak on mi wczoraj mówił, że dziś już po raz ostatni przyjedzie, jak Katia kazała mi przymierzać ślubną suknię; i wierzyłam i wątpiłam na przemian.
Czyż istotnie od dzisiaj będę mieszkała z teścią? Idąc spać nie pocałuję na dobranoc starej niani i nie będę uczyła Soni, rankami już jej nie obudzę i nie usłyszę jej wesołego szczebiotu?
Czyż doprawdy dzisiaj stanę się obcą dla samej siebie i rozpocznę nowe życie, spełniające moje nadzieje i marzenia?
Z niecierpliwością oczekiwałam jego przyjazdu; było mi jakoś ciężko i smutno.
Przyjechał wcześnie i dopiero ujrzawszy go, uwierzyłam, że mam zostać za kilka godzin jego żoną i strach mnie odleciał odrazu.
Przed obiadem byliśmy na żałobnej Mszy za ojca.
— Czemu on nie żyje? — myślałam, wracając do domu wsparta na ramieniu najlepszego przyjaciela. Podczas modlitwy przypadając czołem do zimnej podłogi, przed oczyma miałam obraz ojca i wierzyłam mocno, że błogosławi mojemu wyborowi; zdawało mi się nawet, że jego dusza unosi się nad nami i że jej błogosławieństwo spływa na moje czoło. I wszystkie moje nadzieje, całe szczęście i cały żal zlały się w jedno uczucie głębokie, z którem zlewała się zgodnie ta cisza pustych pól i blade niebo i te promienie jasne, lecz chłodne, które napróżno chciały mi palić policzki.
Przeczuwałam, że ten, który szedł ze mną, pojmował moje