Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

uczucia. Szedł milcząc, a na twarzy miał ten sam wyraz, niby smutny i niby radosny, który był w całej otaczającej przyrodzie i w mojem sercu.
Nagle zwrócił się ku mnie; widziałam, że chce coś powiedzieć, a może nie zgadnie, o czem myślę? Ale on zaczął mówić o ojcu, nie wymieniając go nawet.
— Raz powiedział mi żartem: „Żeń się z moją Maszą“ — mówił Sergiusz Michałowicz.
— Jakże byłby dziś szczęśliwym! — rzekłam, ściskając jego rękę.
— Pani wówczas byłaś jeszcze dzieckiem — rzekł, patrząc mi w oczy; — wówczas kochałem te oczy tylko za to, że są do jego oczu podobne, nie myślałem, że same przez się staną mi się tak drogiemi! Wtedy nazywałem panię: „Maszą”.
— Niech pan mi mówi „ty” — odrzekłam.
— Chciałem cię właśnie nazwać po imieniu; — rzekł — teraz dopiero czuję, że jesteś zupełnie moją.
Jego pogodne, szczęśliwe spojrzenie zagłębiło się w moich źrenicach.
I szliśmy dalej krętą drożyną, wijącą się wśród rżyska i tylko nasze kroki i nasze głosy przerywały ciszę.
Z jednej strony, aż do lasu, biegło szaro pole, zwolna posuwał się po niem chłop z sochą, bezdźwięcznie odwracając czarną skibę. Po przeciwnej stronie między polem i ogrodem, z po za którego przezierały białe dworskie kominy, leżał zielony łan runi, gdzie niegdzie lśniący jeszcze od rannego przymrozku. Wszystko było spowite w długie pajęczyny i ozłocone zimnemi blaskami jesiennego słońca; siecie pajęczyn czepiały się naszego odzienia, twarzy, latały w powietrzu i opadały na mokrą ziemię. Dźwięki naszych głosów, jakby uwięzione w przestrzeni, kołysały się nad naszemi głowami w nieruchomem powietrzu, wśród którego drżało i lśniło chłodne słońce, jakby pod całym tym