Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

niebieskiem sklepieniem i na całym świecie nie było nikogo, oprócz nas dwojga.
Chciałam powiedzieć także mu „ty,” ale się wstydziłam.
— Czemu idziesz tak prędko? — rzekłam szeptem prawie i zarumieniłam się.
Sergiusz Michałowicz zwolnił kroku i popatrzał mi w oczy jeszcze łagodniej i tkliwiej.
W domu zastaliśmy jego matkę i gości, których musieliśmy zaprosić. Do samej chwili, gdyśmy wsiadali po ślubie do karety, nie byłam ani na chwilę z nim sam na sam.
Cerkiew była prawie pusta, widziałam tylko jego matkę, stojącą tuż przy kracie i Katię w liliowym czepku ze łzami zalaną twarzą i kilku ludzi ze służby dworskiej, przypatrujących mi się ciekawie.
Wsłuchiwałam się w słowa modlitwy, powtarzałam je, ale nic mi w duszy nie odpowiadało. Nie mogłam się modlić, szklanemi oczyma patrzałam na obrazy, na świece i okna jarzącej się cerkwi i nic nie rozumiałam.
Gdy pop wziął krzyż w rękę pobłogosławił i powinszował nam, mówiąc, że mnie chrzcił a teraz Bóg mu pozwolił ślub mi dawać; gdy matka i Katia uścisnęły nas i gdy usłyszałam głos Grzegorza, wołającego o karetę, przeraziłam się i zdziwiłam, że już wszystko skończone i że nie odnalazłam w swojej duszy nic odpowiedniego tak wielkiemu sakramentowi.
Pocałowaliśmy się i pocałunek ten był tak dziwny i taki obcy naszemu uczuciu.
— Więc to tylko tyle? — pomyślałam.
Wyszliśmy na ganek; owiało nas świeże powietrze; on podał mi rękę i pomógł wsiąść do karety; przez okna karety zobaczyłam księżyc z czerwoną obwódką.