Sergiusz Michałowicz usiadł obok mnie i zatrzasnął drzwiczki. Obraziła mnie pewność, z jaką to zrobił. Usłyszałam jeszcze jak Katia kazała mi się otulić, potem powóz zadudnił po bruku i po chwili biegł już po wiejskim gościńcu. Wsunęłam się w głąb karety i patrzałam na dalekie pola i na drogę, ginącą w chłodnych blaskach księżyca. I nie patrząc, czułam jego obecność.
— Więc tyle tylko dała mi ta wyczekiwana chwila? — myślałam.
I taka blizkość wydała mi się ubliżającą. Zwróciłam głowę w jego stronę, chcąc coś mu powiedzieć, ale słowa zamierały mi na ustach a dawna tkliwość pierzchała pod naporem dziwnego strachu i obrazy.
— Do tej chwili nie wierzyłem, że to się stać może — odpowiedział na moje spojrzenie.
— Tak, ale mnie strach ogarnia!
— Mnie się boisz, moja najdroższa? — zapytał, biorąc moją rękę i dotykając nią swego czoła.
Ręka moja leżała sztywna na jego dłoni, a serce chłód owionął.
— Tak — szepnęłam.
Ale w tejże chwili serce zabiło żywiej, ręka zadrżała i uścisnęła dłoń jego; zrobiło mi się gorąco, a oczy mimowoli w mroku szukały jego oczu i nagle uczułam, że się go wcale nie boję i że ta bojaźń — to miłość nowa, jeszcze gorętsza i głębsza. Uczułam, że należę do niego i byłam szczęśliwa tą jego władzą nademną.