Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

telu, cięła tytuń albo przecinała stronice świeżo otrzymanych książek; myśmy czytali głośno lub wychodzili do bawialnego pokoju, gdzie stał fortepian.
Przez ten czas czytywaliśmy dużo, ale muzyka była naszą najmilszą rozrywką, budzącą zawsze nowe tony w naszych duszach. Jeżeli brałam jego ulubione utwory, odchodził zwykle w najgłębszy kąt pokoju, zkąd go dojrzeć nie mogłam, bo nie chciał widocznie zdradzać tego wrażenia, jakie na nim robiła moja muzyka, ale ja czasem najniespodziewaniej zrywałam się od fortepianu i biegłam do niego, aby podchwycić na jego twarzy to wzruszenie. Mama miała niekiedy ochotę zajrzeć do nas, a nie chcąc być natrętną, niby pod jakimś pozorem przechodziła do swego pokoju, lecz wiedziałam doskonale, że nie miała potrzeby tam iść i wracać tak prędko. Przy kolacyi zbieraliśmy się wszyscy w salonie, a ja musiałam rozlewać herbatę, częstować i spełniać obowiązki gospodyni.
Te uroczyste posiedzenia przy samowarze przez długi czas mnie krępowały. Zdawało mi się, że jestem zamłodą i za lekkomyślną, aby obracać kurkiem wielkiego samowara, stawiać szklanki na tacy ze słowami: „To dla Maryi Miniszny, to dla Piotra Iwanowicza,” zapytywać, czy dosyć słodko i zostawiać kawałki cukru dla niani i zasłużonych domowników.
— Wybornie, doskonale — mawiał nieraz mój mąż; — zupełnie jakbyś była dorosłą — i wprowadzał mnie w tem większe zakłopotanie.
Po herbacie mama kładła pasyans albo przysłuchywała się wróżbom Maryi Miniszny, potem nas całowała na dobranoc i odchodziliśmy do siebie.
Przesiadywaliśmy we dwoje do północy, a chwile te były najmilszemi z dnia całego.
Opowiadał mi wówczas o swojej przeszłości, układaliśmy plany, starając się mówić jaknajciszej, w obawie, żeby nas nie usłyszano na górze i nie doniesiono mamie, która