Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

— Maszo — rzekł cicho — to nie są żarty. Teraz decydują się nasze losy. Proszę cię nie przerywaj i wysłuchaj mnie. Czemu ty mnie dręczysz?
Ale mu przerwałam.
— Ja wiem, że ty masz słuszność; już mi nic nie mów — rzekłam tak zimno, jakby nie ja, ale jakiś zły duch przemawiał przez moje usta.
— O, gdybyś ty wiedziała co robisz! — rzekł drżącym głosem.
Rozpłakałam się, zrobiło mi się lżej na duszy. On wstał i usiadł przy mnie. Żal mi go było i miałam wyrzuty sumienia. Myślałam, że musi patrzeć na mnie w tej chwili, surowo, albo wzgardliwie, lecz gdym się obejrzała, spotkałam się z jego wejrzeniem pokornem, błagającem, jakby o przebaczenie. Wzięłam go za rękę i rzekłam:
— Przebacz mi, ja sama nie wiem, co mówię!
— Tak, ale ja wiem i czuję, że masz słuszność.
— W czem? — spytałam.
— Że musimy jechać do Petersburga — rzekł. — Tutaj nie mamy już co robić.
— Jak chcesz! — odparłam.
Wziął mnie w objęcia i ucałował.
Tego wieczora grałam mu długo, a on chodził po pokoju i szeptał.
Miał to przyzwyczajenie, a ilekroć go pytałam co szepcze, zawsze mi odpowiadał, a czasem jakieś myśli osobiste. I teraz go spytałam.
Zatrzymał się, pomyślał chwilę i uśmiechając się odpowiedział tym dwuwierszem Lermontowa:

„On buntowniczy, szuka burzy,
Jak gdyby w burzach był spokój,”

On wszystko rozumie — pomyślałam, wstając od fortepianu — wzięłam go pod rękę i zaczęliśmy chodzić po pokoju.