Obie z młodszą siostrzyczką Sonią nosiłyśmy żałobę po matce, zmarłej w jesieni i spędzałyśmy tę całą zimę samotnie na wsi z Katią. Była ona naszą nauczycielką i przyjaciółką domu, wychowała nas; pamiętam ją od czasów, w których samą siebie zapamiętać mogę.
Zima wlokła się ponuro i smutno w naszym starym dworze Pokrowskim. Czas był chłodny i wietrzny, a wały śniegu sięgały powyżej okien; przez zamarzłe szyby przekradało się blade światło; to też siedziałyśmy w domu przez całą zimę. Odwiedzano nas też rzadko, a jeżeli się zjawił jaki gość, to wesołości nie dodawał. Każdy miał twarz smutną i współczującą, mówiono i stąpano cicho, jakby się obawiając kogoś zbudzić. Spoglądając na nas, a szczególniej na małą Sonię w czarnej sukience, wdychano i płakano nieraz. Zewsząd wiało śmiercią. Pokój matki był zamknięty, ale coś mnie ciągnęło do tej pustej zimnej komnaty, ilekroć mijałam ją, idąc spać.
Miałam w tym czasie lat siedmnaście i właśnie tej zimy mama chciała przenieść się do miasta i w świat mnie wprowadzić. Strata matki była dla mnie ciosem ciężkim, jednak do żalu po niej przyłączył się inny: byłam młoda, ładna, co mi wszyscy mówili, a druga już zima schodziła