Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mogę wiedzieć, na coś czekała — zawołał! — Ja mogłem się spodziewać wszystkiego najgorszego w tem błocie, próżności i blasku tego głupiego towarzystwa i... doczekałem się. Doczekałem się... Wstyd mi było za ciebie, gdy twoja przyjaciółka zaczęła szydzić z mojej rzekomej zazdrości... zazdrości o kogo? O człowieka, którego nikt z nas nie zna! A ty na przekór nie chcesz mnie zrozumieć i mówisz, że się poświęcasz?... Wstyd mi za ciebie, za twoje upokorzenie, wstyd!... Ofiara!... Ona ofiara!
— Aha! więc to tak się wyraża wola mężowska — pomyślałam: — więc on ma prawo ubliżać kobiecie niewinnej. Ale ja się temu nie poddam.
— Nie, nie poświęcę się — oświadczyłam chłodno. — Pojadę w sobotę na raut i to nieodwołalnie!
— Daj ci Boże jak najwięcej powodzenia, ale od dziś między nami wszystko skończone — krzyknął z wściekłością. — Nie będziesz mnie już dłużej dręczyła. Byłem głupcem, że...
Ale mu usta tak zadrżały, że nie dokończył zdania.
Bałam się go i nienawidziłam go w tej chwili.
Chciałam mu wypowiedzieć całe swe oburzenie i zemścić się na nim, ale gdybym tylko otworzyła usta, rozpłakałabym się niezawodnie, coby mnie tembardziej upokorzyło w jego oczach.
Wyszłam więc, nie powiedziawszy słowa. Ale gdy umilkł odgłos jego kroków, przeraziłam się tego, co między nami zaszło i chciałam wrócić.
— Czy on się już o tyle uspokoił, żeby mnie zrozumieć — pomyślałam. — Co będzie, jeżeli powie, że mój żal jest udany? Albo, gdy chłodno, z uznaniem swej słuszności, przyjmie moją skruchę i zechce mi przebaczyć? Za co, za co, on, którego tak kochałam, tak mnie boleśnie obraził?!
Więc nie wróciłam do niego, poszłam do swego pokoju i siedziałam długo zgnębiona, zapłakana i samotna.