Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/8

Ta strona została uwierzytelniona.

mi na marne wśród wiejskiej ciszy. Przed jej końcem to uczucie tęsknoty, samotności i nudy owładnęło mnie z taką siłą, że nie wychodziłam, ze swego pokoju, nie otwierałam fortepianu i nie brałam książki do ręki. Jeżeli Katia namawiała mnie do jakiej roboty, odpowiadałam jej krótko: „Nie chcę, nie mogę”; a w głębi duszy coś mi mówiło: „Po co, kiedy tak daremnie ginie najlepsza część mego życia?” I na owo fatalne: po co? nie było innej odpowiedzi, nad łzy.
Mówiono mi, żem schudła i zbrzydła, ale i to nie robiło na mnie najmniejszego wrażenia. Po co? Dla kogo?... Zdawało mi się, że całe moje życie musi zejść wśród tej rozpaczliwej pustki i z tą nieutuloną tęsknotą, z której nie miałam ani siły, ani ochoty się otrząsnąć.
W końcu Katia zaniepokoiła się moim stanem, chciała wywieźć mnie zagranicę. Ale na podróż trzeba było pieniędzy, my zaś nie miałyśmy pojęcia, co nam po śmierci matki pozostało. To też z niecierpliwością oczekiwałyśmy opiekuna, który miał przyjechać lada dzień i rozejrzeć się w naszych interesach.
Opiekun przyjechał w marcu.
— No, chwała Bogu — rzekła do mnie Katia razu pewnego — gdy, jak zwykle, snułam się, jak cień, po domu. — Sergiusz Michałowicz przyjechał, już się dowiadywał o nas i ma być na obiedzie. Otrząśnij się trochę moja Maszo, bo cóż on o tobie pomyśli?
Sergiusz Michałowicz był naszym sąsiadem i przyjacielem ś. p. mego ojca. Cieszyłam się więc jego przyjazdem także ze względu, że od dziecka zżyłam się z uczuciem szacunku i przyjaźni dla naszego opiekuna.
Katia dobrze zgadła, że najprzykrzejby mi było pokazać się przed nim w złem świetle. A pomijając już to, żem go lubiła z przyzwyczajenia, jak wszyscy u nas w domu, zacząwszy od Kati i Soni, jego chrzestniaczki, aż do ostatniego fornala, był on dla mnie osobistością ważną, ze względu na pewne zdanie mojej matki. Oto powiedzia-