przygładzona i wypomadowana, te gładkie policzki i opalona szyja.
Nienawidziłam i bałam się go, był mi obcym, ale zarazem pożądanym; zawrzała we mnie namiętność nizka, coś mnie popychało w objęcia tego nienawistnego człowieka, chciałam oddać pocałunki tych ust namiętnych, uczuć jego rękę dokoła mojej szyi. Coś mnie ciągnęło na złamanie karku w tę przepaść zakazanych rozkoszy.
— Jestem i tak nieszczęśliwa — myślałam — niechże coraz więcej nieszczęść spada na moją głowę.
Porwał mnie w objęcia i nachylił się nade mną.
— Niechże gromadzi się w mojej duszy coraz więcej wstydu i grzechu.
— Je vous aime! — szepnął głosem mego męża. — I oto nagle stanął mi przed oczyma mąż i dziecko, jako istoty bardzo niegdyś drogie i blizkie.
Ale w tej chwili pani M., zawołała na mnie, oprzytomniałam w jednej chwili, wyrwałam rękę i już nie patrząc na niego pobiegłam za nią.
Dopiero gdyśmy już siedziały w powozie podniosłam oczy.
Markiz stał bez kapelusza i o coś mnie prosił z uśmiechem, nie mógł przecie zrozumieć całego wstrętu i pogardy, którą odczuwałam względem niego w tej chwili.
Życie wydało mi się nieszczęściem, przyszłość beznadziejną, a przeszłość czarną.
Pani M. mówiła do mnie, ale nie mogłam jej rozumieć, bo myślałam, że zwraca się do mnie przez litość, w każdem słowie słyszałam pogardę.
Pocałunek palił mi policzki, a myśl o mężu i dziecku leżała mi na sercu kamieniem.
Chciałam w samotności namyślić się, co począć, ale odwagi mi brakło. Nie dopiłam herbaty i zaczęłam pakować rzeczy z pośpiechem, żeby wieczornym pociągiem wyjechać do Heidelbergu.
Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.