Znowu zbudziły się żaby i zaśpiewały słowiki. Wszystko się rozjaśniło.
— Jak tu miło — szepnął, siadając na poręczy i gładząc moje mokre włosy.
Ta prosta pieszczota była mi, jakby wyrzutem. Na łzy mi się zbierało.
— I czego tu chcieć więcej? — rzekł — Mnie jest bardzo dobrze: niczego nie pragnę, niczego nie pożądam.
— Niegdyś mówiłeś o swojem szczęściu inaczej — pomyślałam. — Było ono wielkie, a zawsze pragnąłeś więcej; teraz ty jesteś szczęśliwy i spokojny, a w mojej duszy wrze burza, a serce palą łzy niewypłakane.
— I mnie źle nie jest — rzekłam — tylko smutno. Ciągle czegoś pragnę, a tu wszystko takie piękne i spokojne. Czyż i ciebie nie męczy żadna troska wobec otaczającej nas przyrody? Czyż nie żałujesz niczego z przeszłości?
Opuścił ręce i zamyślił się.
— Tak, i ja dawniej doświadczałem tego, zwłaszcza na wiosnę — rzekł, jakby coś sobie przypominając. — I ja nocami nie spałem, czekając i spodziewając się czegoś. Ale wówczas wszystko było jeszcze przede mną, a teraz wszystko już po za mną, teraz poprzestaję na tem — co mam i dobrze mi — zakończył z takiem przekonaniem głębokiem, że musiałam mu uwierzyć.
— I niczego nie pragniesz? — spytałam.
— Niczego niemożebnego — odparł, zgadując moje uczucie. — Ty naprzykład zamoczyłaś sobie głowę, — rzekł, gładząc mnie po włosach, jak dziecko — i zadrościsz listkom i trawie, że je wilży deszczyk, chciałabyś sama tym być deszczem, listkami i trawką. A ja się tylko cieszę, że na świecie tak wszystko jakoś piękne, szczęśliwe i młode!
— I nie żałujesz przeszłości? — powtórzyłam, czując jak mi się robi zimno w sercu. — Zamyślił się znowu; czułam, że chce mi zupełnie odpowiedzieć szczerze.
Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.