Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

można, ale i nie warto. I czyż te dawne czasy były istotnie szczęśliwe?
— Chodźmy już na herbatę! — rzekł mój mąż, i poszliśmy do jadalnego pokoju. We drzwiach spotkała mnie znowu niańka z Wanią. Wzięłam chłopca na ręce, otuliłam nagie nóżki i pocałowałam go tkliwie. Wyciągnął rączęta, jakby przez sen, otworzył szeroko mętne oczki, jakby sobie coś przypominał i nagle w tych oczkach błysnęła jakaś myśl, a pulchne usteczka ułożyły się do śmiechu.
— Mój mały — szepnęłam, przyciskając go do piersi.
I zaczęłam całować nagie rączki, nóżki i ledwie zaczynającą opierzać się głowinę. Mąż zbliżył się do mnie.
— Jan Sergiuszewicz! — rzekł mąż, uderzając go palcem po policzku. — Zakryłam Jana Sergiuszewicza. Nikt, oprócz mnie, nie powinien mu się przyglądać. Spojrzałam na męża i po raz pierwszy oddawna już patrzałam w jego jego z radością i spokojem.
Dnia tego skończył się mój romans z mężem. Dawna miłość zmieniła się w drogie wspomnienie, a nowe uczucie i przywiązanie do dzieci i ojca tych dzieci stało się podwaliną życia nowego, pełnego nowych uciech, któremi żyję do tej chwili!...


KONIEC.