Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/26

Ta strona została przepisana.

finezyę: zbliżała się ona do wałacha niby przypadkiem, pod pozorem, że idzie we własnym interesie, przyczem nie patrzyła nawet na srokacza, tak iż ten nieraz nie wiedział, czy ma się obrazić czy też nie i oczywiście tkwił w tym niejaki komizm. Tak też urządziła się i w danym wypadku, gdy naraz idąca tuż za nią Łysa, wysforowawszy się naprzód, grubiańsko całą piersią uderzyła wałacha. Srokacz wyszczerzył zęby, kwiknął i nadspodziewanie sprężystym skokiem, rzuciwszy się ku niej, ugryzł ją w udo.
Klacz wierzgnęła i całą siłą palnęła starego po wychudłych żebrach, aż jęknął; spróbował jeszcze raz skoczyć, lecz się widocznie rozmyślił, westchnął głęboko i usunął się na bok.
Tymczasem cała młodzież przyjęła widocznie zuchwałe wystąpienie wałacha jako osobistą obrazę, gdyż przez resztę dnia nie dawała mu ani chwili spokoju, tak iż pastuch musiał kilkakrotnie uspakajać tabun, zachodząc w głowę, co się koniom dziś stało.
Wałach zaś czuł się tak bardzo pokrzywdzonym, że gdy nadszedł czas powrotu z pastwiska sam podszedł do Fedzia i doznał pewnego ukojenia, gdy poczuł siodło i jeźdźca na sobie.
O czem myślał stary wałach, niosąc na grzbiecie starego Fedzia, czy oddawał się gorzkim refleksyom na temat dokuczliwej i okrutnej