Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/40

Ta strona została przepisana.

aż odskoczył, na dokładkę kopnął mnie w brzuch i rzekł:
— Żeby nie to rabe bydlę — nic by mi nie było.
— Abo co? zapytał towarzysz.
— Nie bój się, do hrabskich koni to się nie dowie, a do swego źrebaka kilka razy na dzień lata.
— Darowali mu srokacza?
— Darowali, czy sprzedali — czort ich wie. Hrabskie niechby z głodu pozdychały — a jemu co do tego, ale jak jego własny nie żarł, kładnij się — peda — i dalej walić! Niema Boga w sercu... Człowiekowi gorzej, jak bydlęciu. Luter, psia jego nędza, sam liczył. Gienerał tak nigdy nie prał. Cały krzyż w pasach. Boga w sercu nie ma...
To co mówili o biciu zrozumiałem odrazu, nie mogłem tylko zrozumieć co znaczy jego, swój, własny, choć wiedziałem, że na zasadzie tych słów ludzie przypuszczają istnienie jakiegoś związku pomiędzy mną a koniuszym. Na czym polegał ten związek, nie mogłem się ani rusz domyślić. Dopiero znacznie później, gdy mnie odosobniono od reszty koni, zrozumiałem znaczenie tych słów, wtenczas jednak nie wiedziałem, co mają na myśli, nazywając mnie własnością człowieka. Słowa mój koń — stosowano do mnie, żywej istoty; wydawało mi się to równie dziwne, jak wyrażenia — moja ziemia, moje po-