Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/50

Ta strona została przepisana.

okres w mem życiu. O dwunastej zjawiali się stajenni, wkładali uprząż, smarowali kopyta i wprowadzali w hołoble. Sanki były zrobione z trzciny, plecione, obite aksamitem, uprząż ze srebrnemi sprzączkami, lice jedwabne. Uprząż była tak misternie sporządzona, że, gdy zapięto wszystkie sprzączki i rzemyczki, trudno było rozróżnić, gdzie się ona kończy, a gdzie koń zaczyna. Bywało, stoję w zaprzęgu w wozowni, wyjdzie Klim w tyle szerszy, jak w plecach, w czerwonym pasie, obejrzy zaprząg, siada, — poprawi szarawary, rzuci jaki dowcip i huknie — wio!
Ja zaś z fantazyą w każdym ruchu ruszam od wrót. Zatrzymuje się kucharka, która wyszła wylać pomyje, gapi się na progu i chłop, który przyniósł drwa, wytrzeszcza oczy... Jedziemy i wkrótce zatrzymujemy się. Wychodzą lokaje, podjeżdżają inni furmani i zaczynają się rozprawy... Gadu, gadu! Kilka godzin czekamy przed gankiem, czasem się przejedziemy dokoła dziedzińca i znów stajemy... Nakoniec słychać hałas w sieni; wybiega we fraku siwy Józef z tłustym brzuszkiem „Dawaj!“ — Nie było wtenczas tego głupiego zwyczaju wołać „hej — naprzód!“ jak gdyby kto mógł przypuszczać, że się jedzie w tył, a nie przed siebie. Klim cmoka. Podjeżdżam. Wychodzi szybko książę z pewną niedbałością w ruchach i postawie, jak gdyby