Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/51

Ta strona została przepisana.

nie było nic nadzwyczajnego ani w sankach, ani w koniu, ani w furmanie, który pochylony naprzód, wypręża obie ręce w taki sposób, że zdaje się, iż długo wytrzymać w takiej pozycyi niepodobna. Wychodzi książę w bermycy i szynelu z bobrowym siwym kołnierzem, który zakrywa jego rumiane policzki aż po czarną brew twarzy tak pięknej, że zasłaniać jej nie należało nigdy. Idzie, dzwoniąc szablą i ostrogami po miękkim chodniku, a stąpa roztargniony, jakby się gdzieś spieszył i nie zwracał najmniejszej uwagi ani na mnie, ani na Klima, chociaż wszyscy prócz niego zachwycają się nami. Klim cmoka, ja napieram na szleję i poważnie podjeżdżam stępa. Staję, zerkam na księcia, gnę szyję, potrząsam rasową głową i jedwabną grzywą. Książę w dobrym humorze, nieraz pożartuje z Klimem. Klim odpowiada, prawie nie odwracając swej pięknej głowy, i, nie zmieniając pozycyi wyprężonych rąk, czyni ledwie widoczny ruch licami, zrozumiały dla mnie jedynie. Raz-dwa! raz-dwa! Coraz szybciej i szybciej, drżąc w każdym muskule i zasypując błotem i śniegiem przód sanek, pędzę, jak wiatr. Wtenczas nie było tej głupiej mody krzyczeć: O! o! — jak gdyby furman miał boleści — zamiast na bok! — baczność!
Na bok! baczność! woła Klim; tłum pierzcha, staje i wykręca szyję, oglądając się za pię-