Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/52

Ta strona została przepisana.

knym furmanem, pięknym koniem i pięknym oficerem.
Najwięcej lubiłem wyprzedzać rysaka. Nieraz, gdy, bywało, zobaczymy z Klimem zaprząg, godny naszego wysiłku — lecąc, jak wicher, zaczynamy zbliżać się coraz więcej i więcej. Już, rzucając śniegiem dokoła, dopędzam pasażera i prycham mu nad głową, równam się z końcem dyszla i po chwili nie widzę już zaprzęgu, a słyszę tylko za sobą coraz cichszy jęk dzwonka.
Podczas zaś całego wyścigu i książę i Klim i ja milczymy uparcie, udając że jedziemy tak sobie, we własnych interesach, że nam ani w głowie te napotkane zaprzęgi, co jadą, jak ze smołą.
Lubiłem zwyciężać, lubiłem też mijać się z dzielnym kłusakiem. Chwila, jeden dźwięk, jedno spojrzenie — i już lecimy samotnie, każdy w swoją stronę...
Skrzypnęły wrota i dał się słyszeć głos Fedzia i Stefana.

Noc piąta.

W pogodzie dawały się odczuć pewne zmiany.
Dni stawały się chmurne, ranki bez rosy, a ociężałe komary przylepiały się, gdzie usiadły.
Jak tylko stado wróciło z pastwiska, konie