się, zwłaszcza, gdy gospodarz z gościem weszli w środek stadniny i rozmawiając pokazywali sobie coś nawzajem.
— Ot, tę szpakowatą w jabłka kupiłem od Wiejskiego — mówił gospodarz.
Ponieważ konie szły, nie mogli obejrzeć ich dokładnie, gospodarz więc zawołał Fedzia, i stary pastuch, waląc z pośpiechem obcasami po bokach srokacza, popędził ku nim kłusem. Srokacz kulał, nalegając na jedną nogę, lecz szedł tak, iż widać było, że nie szemrałby, choćby mu kazano ostatkami sił pędzić na kraj świata. Był gotów nawet galopować i próbował puścić się z prawej nogi.
— Ot, lepszego konia niż ta, rzekł gospodarz, wskazując na jedną z klaczy, mogę się pochwalić, nie znajdziesz w całym kraju.
Gość chwalił klacz, a podniecony gospodarz zachodził, zabiegał drogę koniom i opowiadał o pochodzeniu i rasie każdego.
Znać było, że gościa nudzą opowiadania gospodarza i że się wysila na zadawanie pytań, by okazać, że go to wszystko zaciekawia.
— Tak, tak! — powtarzał w roztargnieniu.
— Zobacz — mówił gospodarz, — rzuć okiem na nogi, drogo mnie kosztowało, ale za to mam po niej trzeciego już źrebaka, a sama biega na wyścigach.
— Dobrze biega? spytał gość.
Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/56
Ta strona została przepisana.