Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— O, drogo — około pięciu tysięcy, ale przynajmniej byt stadniny zapewniony, co za potomstwo, powiadam ci.
— Biegają? — spytał Sierpiński.
— Dobrze chodzą; w tym roku syn jego wziął trzy nagrody w Moskwie, Petersburgu i Warszawie, ścigał się z wronym Wiejskiego; szelma dżokej źle go prowadził, inaczej byłby przeciwnika z kretesem zdystansował.
— Surowy jeszcze koń: przytem dużo limfy, ot co ci powiem — rzekł Sierpiński.
— A co za matki posiadam — pokażę ci jutro. Za Dobrą zapłaciłem trzy tysiące, a za Karolkę dwa.
I znów gospodarz zaczął wyliczać swoje bogactwa. Gospodyni zauważyła, że Sierpińskiemu robi się przykro, że tylko udaje, iż słucha.
— Będziecie pić, panowie, herbatę? — przerwała.
— Nie! — rzekł gospodarz i ciągnął dalej; kiedy zaś gospodyni wstała, zatrzymał ją, objął w pół i pocałował. Sierpiński, patrząc na nich, uśmiechnął się w jakiś dziwny sposób. Gdy zaś gospodarz wstał i odprowadził kochankę w objęciach do portyery — twarz Gotfryda zmieniła się nagle. Westchnął ciężko, a w rysach jego odmalowała się rozpacz i jakby gniew.
Gospodarz wrócił i uśmiechając się, siadł naprzeciw Gotfryda. Nastąpiła chwila milczenia...