spać. Gotfryd siadł, zrzucił kitel; kamizelkę i spodnie ściągnął jako tako, ale z butami miał kłopot nielada; brzuch miękki zawadzał. Jeden ściągnął, ale drugiego ani rusz; zmęczył się, aż się zasapał, i w końcu upadł na łóżko z jedną nogą w cholewie, napełniając pokój chrapaniem, odorem tytoniu, wina i obrzydliwej starości.
Jeżeli Wiatronogi miał tej nocy jakie wspomnienia, przerwał mu je Wasyl, który, zarzuciwszy nań derkę, popędził do miasteczka. Do rana trzymał go przy drzwiach szynku razem z chłopskim koniem, z którym srokacz się lizał. Nad rankiem, wracając do stajni, wałach poczuł świerzbienie. Jakoś dziwnie świerzbi? — pomyślał.
Po upływie pięciu dni zawołano konowała; ten z radością orzekł, że to krosta i prosił, by mu pozwolono sprzedać srokacza cyganom. Po co? — trzeba zabić, jak najprędzej — brzmiała odpowiedź.
Ranek był jasny i cichy. Tabun poszedł na paszę, a Wiatronogi pozostał w stajni. Wkrótce zjawił się jakiś dziwny człowiek, chudy, czarny, brudny, w zbryzganym krwią kaftanie. Był to hycel. Ujął kantar i wyprowadził srokacza. Wałach szedł spokojnie, bez oporu, jak zwykle,