roką strugą po szyi i piersiach. Wałach westchnął obydwoma bokami i poczuł znaczną ulgę; zrobiło mu się lżej o cały ciężar życia. Zamknął oczy, opuścił głowę, nikt go nie trzymał. Zadrżały pod nim nogi, począł się chwiać całem swem ciałem. Nie tyle się przeraził, ile zdziwił. Wszystko wydało mu się tak nowe i niezwykłe, rzucił się naprzód, w górę. Ale zamiast skoku, związały mu się nogi i upadł na kolana, a później zwalił się na lewy bok. Hycel czekał, aż się skończą drgawki, poczem odpędził zbliżające się psy, wziął wałacha za nogi i przewrócił go na grzbiet. Wasylowi polecił trzymać nogi, a sam zaczął zdzierać skórę.
— I to był koń, rzekł Wasyl.
— Żeby był więcej tłusty, lepsza byłaby skóra, odparł hycel.
Wieczorem wracający tabun dostrzegł z góry w dolinie, z lewej strony drogi, jakąś czerwoną plamę, wokoło której kręciły się psy, latały wrony i jastrzębie.
Jeden z psów, opierając się łapami o ścierwo, trzęsąc pyskiem, odrywał kawały mięsa.
Bura klaczka zatrzymała się i, wyciągnąwszy szyję, wciągała w chrapy powietrze — ledwo ją zdołano z tego miejsca odpędzić.
O świcie w gęstwinie starego lasu wyły radośnie wilczęta. Było ich pięcioro. Cztery pra-
Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/71
Ta strona została przepisana.