Trubeckoj, czytało się smutek cichy i wyraz nieograniczonego przebaczenia. Stała o drzwi oparta, obok owej poważnej matrony, nie znanej nikomu. Książę Bazyli o krok od umierającego, naprzeciw Anny Michałówny, z gromnicą w ręce stał oparty o grzbiet rzeźbiony wysokiego fotelu w kształcie gotyckim. Wznosił on pobożnie oczy w górę, ile razy kreślił z przejęciem znak Krzyża Świętego na czole i piersiach. Twarz jego wyrażała najwyższą rezygnację i poddanie się bezwarunkowe woli Władcy najpotężniejszego.
— Biada wam, jeżeli nie jesteście w stanie dosięgnąć szczytu moich uczuć — zdawał się przemawiać do obecnych, całą swoją korną postawą. Po za jego plecami ugrupowali się lekarze i służba. Ta ostatnia dzieliła się tak jak w cerkwi. Osobno mężczyźni, osobno kobiety. Wszyscy milczeli, żegnając się tylko co chwila z miną wielce uroczystą. Słyszało się jedynie głos monotonny księży, odprawiających modły i cokolwiek głośniejszy chór djaków, odpowiadający im kiedy niekiedy. Czasem poruszył się ktoś z obecnych, westchnął zcicha, lub nieznacznie oczy obtarł, choć w nich łez nie można jakoś było się dopatrzeć.
Naraz księżna Trubeckoj przeszła przez pokój krokiem spokojnym, osoby, która wie co robi i wziąwszy ze stosu grubą świecę woskową, podała ją Piotrowi.
Zapalił ją machinalnie i pogrążony w zadumie mimowoli przeżegnał się tą samą ręką, w której trzymał świecę.
Zofia, najładniejsza z księżniczek, z pieprzykiem czarnym, który czynił ją wielce ponętną, spojrzała na niego
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.