„Nie wie kiedy wróci... Nie wie kiedy wróci!...
— A teraz chodźmy do sali jadalnej, książę Andrzeju Mikołajewiczu!
Zegar ścienny wydzwaniał drugą godzinę, kiedy stary książę, ogolony, wyświeżony i upudrowany na biało, wszedł do sali jadalnej. Czekali już na niego synowa, córka, panna Bourriènne i nadworny księcia budowniczy. Ten był raz na zawsze przypuszczony do pańskiego stołu, mimo podrzędnego stanowiska, jakie zajmował, a które, biorąc ściśle, nie nadawało mu prawa do podobnego zaszczytu. Stary książę, przestrzegający najskrupulatniej reguł etykiety i różnicy stanów, chociaż nader rzadko raczył zapraszać matadory z najbliższego obwodu, jednakowoż rad był popisywać się w osobie swojego budowniczego, (siąkającego z nieśmiałością w dużą kraciastą chustkę od nosa), że uważa za równych wszystkich ludzi. Zdarzało mu się też często, dowodzić córce i przypominać jej, że Michał Iwanowicz nie jest wcale gorszym od nich. Przy stole zaś zwracał się najczęściej z mową do budowniczego, który siedział na szarym końcu.
W sali jadalnej wysokiej i przestronnej, za każdem krzesłem stał lokaj jak struna wyciągnięty. Marszałek dworu, z serwetą pod pachą, powodził wzrokiem niespokojnym raz ostatni, przechodząc od stołu do służby