— Lizo, skończ, proszę cię — mąż podniósł głos szorstko i groźnie.
Piotr zaniepokojony i wzruszony coraz bardziej, nie mogąc patrzeć z krwią zimną na łzy młodej kobiety, zbliżył się do niej z miną tak nieszczęśliwą, jakby sam był bliskim płaczu:
— Uspokój się, księżno... to ot! przywidzenia... myśli smutne, z których trzeba umieć się otrząsnąć... I ja, zaręczam pani, doświadczałem nieraz czegoś podobnego... ale... chciej mi pani wybaczyć... jako obcy jestem tu zbytecznym. Uspokój się. Adieu!
Andrzej zatrzymał go:
— Zaczekaj Piotrusiu. Księżna jest zanadto dobrą, żeby chciała mnie pozbawić przyjemności spędzenia z tobą reszty wieczoru.
— Tak, tak, myśli wiecznie tylko o sobie — szepnęła łkając boleśnie.
— Lizo! — krzyknął mąż tonem tak ostrym, że było widocznem, iż cierpliwość jego wyczerpała się zupełnie.
Nagle jej ładny buziaczek przypominający kotkę gniewną, przybrał wyraz pełen trwogi, nieśmiałości i pokory, z jakim pies skarcony przez pana swojego, kładzie mu się u nóg, bijąc po ziemi ogonem szybko, a cichuteńko:
— Mój Boże, mój Boże — szepnęła, rzuciwszy na męża spojrzenie błagalne. Jedną ręką unosząc powłokę od szlafroczka, zbliżyła się do niego i w czoło go pocałowała.
— Dobranoc Lizo — odrzekł, całując ją również w rękę, jakby mu była zupełnie obcą kobietą.