dnym tchem pani Karagin, z ostatnim frazesem zwracając się do matki.
Dziewczynka co prawda, z oczami czarnemi wytrzeszczonemi, z ustami od ucha do ucha, była raczej brzydką, niż ładną, ale żywości niezrównanej. Ruch gwałtowny biustu wąskiego i wklęsłego, jak to bywa u takich dziewczątek, (sukienka była mocno wygorsowaną), dowodził że pędziła szalenie, nim wbiegła do salonu. Włosy czarne całe w lokach, rozwiązane na cztery wiatry, spadały jej na ramiona, które były obnażone. Nosiła dotąd spódniczkę krótką, z pod której widać było majtki obszyte koronką. Na drobnych nóżkach miała płytkie trzewiki. Słowem: była w owej dobie pełnej obietnic i nadziei, w której dziewczynka przestaje być dzieckiem, ale dziecko nie jest jeszcze młodą panienką. Wyrwawszy się gwałtownie z ramion ojca, rzuciła się na matkę, nie zważając bynajmniej na burę odebraną, a ukrywszy twarzyczkę rozognioną w gąszczu koronek, któremi była suto oszyta mantyla hrabiny, parsknęła śmiechem i zaczęła opowiadać, ni w pięć, ni w dziewięć, jakąś nader ważną historję o swojej lalce. Rzecz naturalna, że wyjęła natychmiast z fałdów sukienki, ów przedmiot drogocenny.
— Widzi mama, to moja laleczka, to Mimi, wszak ją mama poznała?...
I Natasza zdyszana, nie mogąc mówić dalej, usadowiła się razem z lalką na matki kolanach, śmiejąc się najserdeczniej. Śmiech jej tak był zaraźliwy, że i pani Karagin nie mogła wstrzymać się od niego.
— Słyszysz? idź sobie! puść mnie! Weź mi z oczu
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.