Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

jeżeli masz Boga w sercu! — jęczała kobieta ze swojej strony.
— Przepuścić powóz! — bąknął książę Andrzej, zwrócony do oficera. — Widzicie przecie, że w nim siedzi kobieta.
Oficer zmierzył go wzrokiem chmurnym, nic nie odpowiadając, i dalej krzyczał na żołnierza:
— Aha! puszczę ciebie bydlaku!... Niedoczekanie twoje i tej twojej marmozeli...
— Ja zaś mówię panu, żebyś ich puścił! — Andrzej zaczynał się niecierpliwić.
— A któż ty jesteś? — zawołał oficer, tracąc przytomność z gniewu wściekłego. I położył nacisk na słowie „ty“. — Czy ty tu dowodzisz? Mnie kazali transport prowadzić, nie tobie, rozumiesz?... A ty ścierwo rekruckie! — tu zamierzył się na biednego woźnicę doktorowej — ani mi się waż ruszyć, bo ubiję cię jak psa!
— A to mu dał bobu! — zaśmiał się ktoś w tłumie.
— Dobrze mu tak, panu adjutancikowi od głównego sztabu!
Oficer doszedł był do takiego stopnia wściekłości, w którym człowiek nie wie co robi, ani nie oblicza doniosłości słów swoich. Odczuł instynktowo książę Andrzej, że jego wdanie się w tę sprawę trąci śmieszną donkiszoterją, czemś czego obawiał się najbardziej. I jego atoli gniew szalony opanował, a krewkość wrodzona wzięła górę nad wszelkiem zastanowieniem. Podniósł tedy szpicrózgę, a grożąc nią oficerowi, syknął przez zęby: skandując każdą sylabę:
— Prze... pu... ścić...