Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tu, w tym samym domu — objaśnił go ów nieznany mu adjutant.
— Cóż? Czy sprawdza się wiadomość o zawartym pokoju i kapitulacji? — badał dalej Neświcki.
— Prędzej ja bym mógł spytać was o to! Nie wiem o niczem, jadę wprost z Berna. Ledwie w tym popłochu was odszukałem.
— Ah! mój drogi, dzieją się u nas rzeczy straszliwe... Zaczynam już odmawiać ze skruchą Confiteor... Drwiliśmy w najlepsze z Mack’a, a z nami stokroć gorzej... Siadajże tymczasem, i jedz coś zastał — dodał Neświcki.
— Nie będziesz mógł książę odszukać obecnie furgonu z rzeczami. Co do Petra poczciwego, Bóg raczy wiedzieć gdzie się ten obraca.
— Gdzież jest właściwie główna kwatera?
— Mamy nocować w Znaim. — Co do mnie — wtrącił Neświcki — wpakowałem na dwa konie wszystkie moje manatki. Zrobiono mi doskonałe juki, któreby nawet wytrzymały, gdyby nam przyszło wędrować i drapać się po czeskich, niedostępnych górach i wąwozach... Źle z nami, mój drogi... Ale cóż ci to? Czyś nie chory przypadkiem?... Zdaje mi się że dreszcze tobą wstrząsają?...
— Nic mi nie jest — bąknął Andrzej wymijająco.
W tej chwili przypomniał sobie śmieszną i niemiłą awanturę z żoną lekarza pułkowego i z oficerem prowadzącym transport.
— Cóż tu robi właściwie Kotuzow?
— Czy ja wiem? — Neświcki wzruszył miłosiernie ramionami. — Wogóle przestałem rozumieć cokolwiek z tego, co się dzieje z nami.